Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Już zdala dojrzał, że sąsiad też nie śpi — światełko w jego okienku migało, jak zachodząca za skraj stepu, gwiazda. Gdy Breza zbliżył się do zagrody, usłyszał wewnątrz głosy. Towarzysz miał gości. To odrazu zepsuło humor Brezy. Nie wiedział, kogo zastanie u towarzysza. Ale był to trzeci, taki sam, jak i on samotnik-niewolnik, przygnany jak i Breza tęsknotą do towarzysza z innej i ze znacznie większej odległości. Zebrani przywitali Brezę radośnie, bez cienia zdziwienia, gdyż takie niespodziane nocne odwiedziny były rzeczą dość zwykłą pośród pustelników. Skorzystali jedynie z okazyi jego przybycia, aby nastawić jeszcze raz samowar... Podczas, gdy się krzątali, Breza siedział zgarbiony na stołku i mrukliwie odpowiadał na krótkie pytania. Schowana w zanadrzu książka gniotła mu piersi, płonął pragnieniem odczytania im rzeczy, które go upoiły i zarazem wstydził się swego porywu przed tym trzecim, nieoczekiwanym gościem.
Poznali jednak coś po jego twarzy, gdyż gospodarz, którego wbrew wyszukanemu jego obejściu, przezywano »Dorożkarzem«, wyrzekł dobrotliwie:
— Co tam kryjesz? Widzę, że coś przyniosłeś... Syp! Syp!... Kolega Korneli też posłucha!...
Podsunął Brezie szklankę czarnej, jak atrament herbaty. »Kolega Korneli«, mężczyzna wysoki a taki tęgi, ze wydawał się nizkim, prawie