Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wały. Dogasała łuna dalekiego pożaru. Po północy czarna, wilgotna noc otuliła miasto. Ciszę mąciły jedynie miarowe kroki patroli wojskowych oraz kapiąca z dachów odwilż.
O świcie, gdy szczyty gór ledwie-ledwie zarysowały się w ciemnem powietrzu, palankin Ol-soni, otoczony wiernymi sługami Kim-non-czi’ego, przekradał się bocznemi ulicami ku bramie wschodniej. Brama okazała się jeszcze zamkniętą, szyldwach chodził przed nią, błyskając bagnetem w świetle latarni, powieszonej nad wejściem. Tragarze postawili lektykę na stopniach wielkich schodów, prowadzących na mury i ukucnęli obok, aby wypalić fajeczki i zdrzemnąć się. Kim-ki i Chakki też przytulili się do muru.
Powietrze chyżo nasiąkało różowym świtem, szczyt Sam-kgyk-sana zaczynał płonąć, jak rubin. Zorza złocisto-krwawem okiem zajrzała do kotliny miasta z pod zasłony chmur. Zagrał sygnałowy dźwięk rogu w baszcie nad bramą i odpowiedziały mu dalekie grania z baszt innych. Gromadka przechodniów czekała pod arką bramy i u murów. Wreszcie wyszedł oficer i wydał rozkaz, jednocześnie ukazał się na progu budki policyjnej urzędnik, w którym Kim-ki odrazu poznał jednego z eunuchów pałacowych. Jastrzębim wzrokiem przeglądał przechodząch i gdy zoczył palankin Ol-soni, zbliżył się i dał znak ręką.
— Stójcie!... Kto jesteście?