Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kilku grajków z kobzami i skrzypcami, z sąsiedniej świątyni wyniesiono kilka wielkich malinowych i żółtych chorągwi z czarnymi napisami... Już kilku mówców jednocześnie w rozmaitych końcach tłumu, wdarłszy się na plecy przyjaciół, krzyczało i wymachiwało rękami. Ale wszystkich ich zwyciężył Kim-ho-duri... On zajął miejsce pierwszego mówcy na wzniesieniu i ryczał jak byk:
— Rodacy!... rodacy!... Życie nasze, to szereg krzywd... Nie mija dzień, aby możni nie skrzywdzili biedaka!... Chcecie wiedzieć, co się stało wczoraj?... Opowiem od początku... Znacie wszyscy zacnego Cu-iremi’ego... godnego obywatela, co kupował od was codzień bób, sałatę i ryż... Był biedny, ale miał skarb... Wziął niegdyś umierającą z głodu dziewczynkę, wychował ją, wykształcił, odejmując sobie od ust... Kochał ją, pielęgnował jak własne dziecię, którego mu los odmówił... Wyrosła śliczna dziewczyna, tancerka Ol-soni!... Kto nie słyszał o przedziwnej jej urodzie i wykształceniu?!... Były one zasługą Cu-iremi’ego zacnego Cu-iremi’ego... Wczoraj porwał ją Kim-non-czi, wyrodny syn cnotliwego Kim-ok-kiuma.
— Niech żyje Kim-non-czi! — wrzasnął niespodzianie tłum.
— Co pocznie, ogołocony ze swych dochodów, Cu-iremi?... — jęczał Kim-ho-duri. — Przecież człowiekowi słusznie należy się wynagrodze-