Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do szkoły?... Więc idź, idź, niech cię tam zobaczą...
Wzburzony i niespokojny pobiegł Kim-ki do szkoły.
— Co to wszystko znaczy? Co zamyślali ci niegodziwcy?... Z ich tonu, z wyrazu twarzy wnioskował, że to nie żart, że istotnie zamyślają coś ohydnego przeciw tancerce... Co znaczy, że ośmielali się mówić z tak jawnem lekceważeniem o Kim-non-czi?... Czyżby los jego już był postanowiony?... A może już go niema? Może już aresztowany?!... Może zamordowali go najemni siepacze?!...
Angielskie słówka i długie, zawiłe cudzoziemskie rachunki nie szły mu tym razem do głowy.
— Co ci to, mój wielki dzieciaku?! — spytał go życzliwie mister Hulbock.
— Nic mi nie jest, sir!... Zziąbłem pewnie... Zimny dzień... — tłómaczył młodzieniec.
Istotnie, dreszcz od czasu do czasu przebiegał po nim, twarz naprzemian bladła, lub rozpalała się rumieńcem. Wysiedział wszakże do końca w szkole, gdyż zrozumiał, iż Kim-ho-duri dał mu z wielu względów doskonałą radę. Jednocześnie czuł, że musi wszystko niezwłocznie opowiedzieć Kim-non-czi’emu, że to jedynie zdoła uśmierzyć burzę, wstrząsającą jego wnętrznościami.
Ze szkoły pobiegł wprost do niego.
Zmierzchało się... Ciemne wały obłoków zwi-