Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dopiero wieczorem na zwykłem zebraniu zdążyła mu szepnąć:
— Błagam cię, powiedz, że mię kupisz!... I... nie targuj się bardzo o cenę... — dodała z bolesnym uśmiechem.
Kim-ki’emu zaszumiało w głowie, spojrzał na Kim-non-czi’ego, który w głębokiej zadumie siedział wśród wesoło rozmawiających gości. Zimny wstrętny płaz zazdrości wpełznął mu do serca, ale rychło otrząsnął się z niego.
— Widzę, że nie rozumiesz mię... — szepnęła dziewczyna, zaglądając mu w oczy. — Zrób o co cię proszę a wytłómaczę ci z czasem... niedługo... Przyjdź znowu kiedy rano, ale wcześniej, niż dziś, w porze, kiedy Cu-iremi chodzi na rynek... Eee!... Nie dajcie smutkowi owładnąć sterem czasu, mili goście moi!... — zwróciła się wesoło do obecnych, uderzając w struny gitary.
Kim-non-czi podniósł głowę.

Żeby zdobyć twe uściski,
Nie szczędziłem trudów, sił...
Dziś nie straszy mię zgon blizki
Gdyż w twem sercu będę żył...

— A jeżeli nie mam na to dość pieniędzy?! — przerwał grubijańsko Kim-ho-duri i roześmiał się.
Kim-non-czi spojrzał nań pogardliwie. Ten bezczelny dworzanin jego ojca chodził za nim od niejakiego czasu jak cień. Gdyby nie wzgląd