Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzyszki... Słuchaj, chcesz, a zaprowadzę cię... — powiedział młodzieniec gorąco.
Kim-bo-remi grzecznie wymówił się brakiem wiedzy i odpowiedniego przygotowania dla robót politycznych i niezadługo odszedł, wyrzekłszy sakramentalne:
— Na-kao!
Niezmiernie strwożony Kim-ki pobiegł natychmiast do Ol-soni. Nie zastał Kim-non-czi’ego; tancerka wyszła doń sama, blada i smutna. Opowiedział jej, co słyszał od Chakki’ego i Kim-bo-remi’ego.
— Wiem! — odrzekła cicho, zaciskając mocno blade usta. Wtem wyprostowała się, po twarzy jej przepłynęła ciemna łuna i dodała głosem podniesionym, cierpkim i stanowczym;
— Nigdy się to nie ziści. Na pół roku jeszcze jestem opłacona przez Kim-non-czi’ego i należeć będę do niego! A potem co się stanie, nikt nie może przewidzieć... Pół roku, to szmat czasu! Poco rozważać rzeczy tak odległe! Przed pół rokiem nic mię nie zmusi do złamania zobowiązania, Cu-iremi niema prawa! Kim-non-czi tego nie dopuści... Prędzej umrę! — dodała ciszej.
Wystraszony Kim-ki nie pojmował, co znaczy ostry ton jej głosu i chłodny błysk oczów, dopóki nie dostrzegł w ciemnej głębi sąsiedniej komnaty ospowatej twarzy Cu-iremi’ego. Zauważywszy, że go spostrzeżono, gospodarz ukląkł