Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Waszą Miłość zebrał ludzi, gadał im długo, i poprowadził w las niby dla przysięgi a potem dalej miał wieść, ale zupełnie nie w tę stronę, w którą wedle rozkazu należało...
— A co?... Nie powiedziałem!... — wybuchnął Panow.
— Wracajmy więc, nie mamy tu co robić!... — zadecydował Beniowski. — Czy wiesz, gdzie odbywa się to zgromadzenie?
— A no wiem!... Bo i mnie zapraszali... W tym lesie!
— Więc prowadź!
— Na zgromadzenie?...
— Na zgromadzenie!...
Polisow spojrzał na słońce, już chowające się za las, na rzeczkę i, wyjąwszy z za pasa kordelas używany dla przecinania pnączy, poprowadził ich naprzełaj w sam ciemny bór. Wkrótce znaleźli się w ciemnościach tak głębokich, jak noc; zieleni nigdzie tu widać nie było, jeno olbrzymie, grube, okorzaste pnie, jakby zamulone błotem i pleśnią, często kosmate, niby futrem pokryte...
Z niewidzialnych gdzieś w ciemnościach konarów zwieszały się liany kręte, bezlistne, do wężów podobne; potworne żebra korzeni drzew gumowych, wysokie jak płoty, co krok zastępowały podróżnikom drogę. Musieli wdrapywać się na nie i iść krętemi ich grzbietami, bacząc pilnie, by nie pośliznąć się i nie wpaść do sadzawek pełnych brudnej, stęchłej wody, zastałej