Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stiepanow padł na kolana i ukrył łkającą twarz w opończę umierającej.
Beniowski po drugiej przyklęknął stronie.
Połączyła ich wyciągnięte ponad łożem ręce.
— Nie płaczcie... nie płaczcie! — szeptała. — Tam wolność, Maurycy... Tam wolność!... Wszystko się spełniło... jakeśmy marzyli... I jam... wolna... żyć będę w... waszej pamięci... Wgórze... modlić się będę przed tronem... za was... za powodzenie...
Pochyliła głowę i gasnącym wzrokiem śledziła miasto, które rosło, potężniało, otoczone lasem nieprzeliczonych masztów, mgłą okrętowych olinowań, uwieńczone kolorowemi banderami, powiewającemi z dumnych murów twierdzy.
Już widać było paszcze armat zwróconych na morze i figury żołnierzy w złotych hełmach na zębatych strażnicach.
— Grom...nicę!... Boże, bądź miłościw mnie... grzesznej... — szepnęła raz jeszcze umierająca.
Wetknięto jej w omdlałe ręce grubą świecę woskową, której blady płomyk wydawał się ulatującą z ust jej gwiazdą.
— Powie...trza!... Tchu!... Przestwo...rza!... Prze...stwo...rza!... — szeptała ledwie dosłyszalnie.
Na dany przez Medera znak zdarto zawieszony nad chorą namiot.
Chruszczów przerywanym głosem zaczął czytać modlitwę za konających. Załoga padła na kolana, a z dwu stron łoża umierającej klęczeli,