Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podnieść z poduszek, ale nie mogła, uśmiechnęła się tylko miło, z wysiłkiem i głową skinęła.
— Beniowski... chciałam cię prosić... żebyś puścił tego... tam... tu do mnie... żebyś zrobił... coś obiecał... wtedy... — mówiła tak cicho, że Beniowski musiał się nachylić, aby zrozumieć jej słowa.
— Lękam się, że uczyni jaką nieprzystojność, a ty, droga, potrzebujesz spokoju...
— Nie, nie... Nikt mi... już... nic... zrobić... nie może!... Umieram... Niech zapalą gromnicę... Upewniam cię... że i on nic... nie zrobi... Ach, duszno!... Jakże duszno!... Duszę się!... Dajcie gromnicę!...
— Przyprowadźcie Stiepanowa!... — rozkazał Beniowski drżącym głosem.
Wtem Nastazja, zakasławszy się strasznie, padła na wezgłowia, robiąc jednak znaki rękami, aby ją dźwignięto; oczy wychodziły jej z orbit i napełniały się łzami, podczas gdy wzdęte i wstrząsane piersi gotowały, zda się, wyplunąć serce w strasznym kaszlu.
Z jednej strony Bielski, a z drugiej kamczadalska służebnica dźwignęli ją ostrożnie razem z poduszkami.
Meder podał jej lek łagodzący na łyżeczce. W tej chwili wszedł na pokład Stiepanow, brzęcząc kajdanami.
Wzdrygnęła się i wyprostowała chora, spojrzała zamglonemi oczami na Beniowskiego i na winowajcę.