Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nił w obawie porażeń słonecznych. Sam dawał przykład rozumnej cierpliwości i jechał na czele oddziału, mając obok siebie Hiszpana a poza sobą Stiepanowa i Sybajewa.
— Tu, w tej dolinie, stolica Huapy!... Ot, widać ją tam!... — objaśniał don Hieronimo, wskazując na bielejące woddali wśród pól miasteczko.
— Czy aby pewni jesteście, że wysłani w awangardzie krajowcy nie prześlepią nieprzyjaciela?... — spytał Beniowski.
— O, niema obawy!... Ze strachu mogą raczej zobaczyć to, czego niema!...
— Nie należą do odważnych?...
— Nie. Sam Huapo tak się w pochodzie ociąga nie dlatego tylko, że obóz za sobą prowadzi, jak mówił!... Na pociechę jednak muszę dodać, że i przeciwnicy nie lepsi...
O dziewiątej, gdy potoki białego światła słonecznego zamieniły i drogę i okolicę w nieznośny piec ognisty, wojsko zatrzymało się pod lasem w oczekiwaniu chłodu. Każdy posilił się owocami i garścią gotowanego ryżu, jaką miał w torbie. Koniom też naczepiono zaraz na mordy wory z ryżem. Wierzchowce i ludzie dobrze już obeschli, gdy tumany kurzu, tętent i gwar na drodze zwiastowały nareszcie, że król zbliża się ze swoją dywizją. Z białych obłoków pyłu wynurzyły się rychło pióropusze i ciemne ciała nagich wojowników przedniej straży. Z wielkim hałasem zaczęli zajmować zarośla i czynić miejsca dla rozbicia królewskich namiotów. Zjawił