Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kuzniecow!... Dawać tu Kuźniecowa!...
Znowu wszczął się tumult i wzburzenie. Wreszcie Czułosznikow przebił się przez tłum i wystąpił na czoło.
— Musimy przecież mu powiedzieć, o co chodzi, a nie możemy tego robić wszyscy razem!... — zaczął rozsądnie.
— Kto on?... On taki sam, jak i tamci!... Gorszy, bo to on nas jedwabnemi słówkami, obietnicami, perskiemi bajkami tu na męki i zgubę wyprowadził... A teraz chory... leży sobie... wyleguje się... ha! Przeklęta niech będzie godzina, w którą spotkaliśmy go i uwierzyli jego pokusom!... Czy to źle nam było?... Co?... Bodaj piorun poraził was, „szajtanów“, uwodzicieli, bodajeście zmarli wy i potomstwo wasze bez błogosławieństwa Bożego i rozgrzeszenia, jak my umierać musimy, bodajeście!...
— Nie klnijcie!... Nie pomnażajcie grzechu, który i bez tego okręt ten wasz obciąża... — wstrzymywał ich sekciarz.
— A tyś co za ukaziciel?... Dawnoś to nam groził muszkietami wraz z twym złodziejskim przywódcą Kuźniecowem!...
— Precz z nim... z kuźniecowskim parobkiem!
— Nie kuźniecowskim jestem parobkiem a boskim! — odrzekł twardo marynarz. — Nikomu nie pofolguję, skoro zasłużył!... A wy co? Ciemni i słabego ducha, błądzicie, jako ślepcy, dokoła otwartej czeluści! A przecz czyż nie po-