Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I co jeszcze?... — pytał dalej Beniowski.
— Jeszcze znaleźliśmy stąd niedaleko na moczarach, ot, takie korzonki... Kamczadal Krasilnikow mówi, że są wcale jadalne!...
Tu Kuzniecow położył na stole długi żółty korzeń i garść zawiędłych, jesiennych, zielonawo-żółtych łodyg, które Meder, włożywszy na nos okulary, zaraz zaczął oglądać.
— Tak, jedzą to krajowcy i w głodny rok nawet nasi kozacy w Bolszerecku!... To „sorana“, „lilium martagon“, a to „czeremsza“ — dziki czosnek. Nie wiem, jak zwać ją po łacinie!
Oficerowie jednak bardziej byli ciekawi, co im Beniowski o Ochotynie powie. Ten milczał, wąsa kręcił i, obejrzawszy uważnie list raz i drugi, schował go w zanadrze.
— Chruszczów, jedź zaraz na okręt i powiedz Czurinowi, żeby wyładowywania okrętu zaprzestał i wszystko do podróżnego porządku napowrót doprowadził. Popow i Łoginow niech pójdą natychmiast i przyśpieszą napoczęty wypiek chleba. Winblath weźmie ludzi i ruszy do zdroju po wodę... Choćby przyszło noc całą pracować, musimy do rana z chlebem i wodą skończyć!... Wy, Panow z Baturinem, obejmiecie nadzór nad strażami... Żeby ptak tu nie przeleciał bez waszej wiedzy!... Rozumiecie?!!! A wy, doktorze, możecie zebrać ochotników i iść sobie po tę rzepę... Byle niedaleko od stanowiska, byle niedaleko!
— A cóż Ochotyn?... — bąknął Kuzniecow.