Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musimy przebić się przez ciszę... — powtórzył z uporem.
Wracając do siebie, dostrzegł światełko w izdebce Bielskiego przez szczelinkę niedomkniętych drzwi i zastukał doń ostrożnie.
— Proszę wejść!... Kto tam?... Ach, to ty, Beniowski?
— Cóż to po nocy knujesz, stary niecnoto?... — odrzekł z udaną wesołością Beniowski, zbliżając się ku niemu.
— Proszki, proszki!... — powtórzył smutno stary. — Nastka... gorączkuje... nie śpi...
— Czy ma choć... wodę? — spytał cicho Beniowski.
— Wodę ma, ale... jedzenia brak... Ostatniego suchara wczoraj jej dałem... Co dalej będzie, nie wiem... Ten słony skrzek, którym się tu trujemy, zabije ją niedługo przy obecnym jej stanie...
— Każę jutro łowić ryby; może się uda zastrzelić delfina; choć lękam się, że wszystko odstraszyły rekiny...
— To są!?
— A są, już krążą dookoła statku, czatują na trupy... Ale, ale jeszcze za wcześnie, jeszcze się poborykamy... Prawda, stary?...
— Prawda, Beniowski!... Niezwyczajnym jesteś, przyjacielu, człowiekiem, lecz tym razem, wyznaję, nie widzę, co śmiertelnik może swoją mocą uczynić... Wszystko przeciw nam... Jeno Bóg...