Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niejszych, żeby śmierć ich przeraziła innych... Zresztą pewnie gotowi są na nią... Znamy ich wszyscy... Źródło zaburzeń nietyle leży w szczególnych wpływach podżegaczy — są przecież okresy, kiedy ich nikt nie słucha — ile w braku wewnętrznej mocy, wytrwałości i rozsądku w nas samych. Dopiero, gdy niebezpieczeństwo jawnie staje przed oczami, przerażamy się i przekonywamy, że ono istnieje, ale wcale go nie umiemy przewidywać... Przypomnę, jak niedawno jeszcze dużo nawet tu obecnych przeciwnych było wyjazdowi z Urumsziru... A przecież to się tam zaczęło... Pozwalano sobie głośno wypowiadać niezadowolenie, ganiono otwarcie moje rozporządzenia... Kto tylko nie gani teraz moich rozporządzeń?... — dowodził spokojnie Beniowski.
— Ja ich nie ganię! — szepnął jowjalnie Urbański.
— Tak, ale to zbyt mało, przyjacielu!... — uśmiechnął się Beniowski.
— I ja też! — dodał poważnie Sybajew.
— Tak, to prawda, ty jeden może...
— Czegóż więc chcesz? — wybuchnął porywczo Kuzniecow.
— Chcę, żebyście wrócili mi to zaufanie, jakiem obdarzaliście mię z początku, lub, jeżeli mi je cofnęliście, to żebyście otwarcie powiedzieli, dlaczego?...
Znowu zaległo milczenie.