Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak się wyśpią, może zmądrzeją!... — rzekł do Urbańskiego.
— Wątpliwa rzecz — odpowiedział ten — bo przecie wiadomo, że Stiepanowowi nie o wodę chodzi!... A ten przeklęty Izmaiłow, jakby się z nim zawczasu zmówił, jota w jotę u mnie to samo gada, co tamten w swojej straży... Urwaćby im łeb, a pokójby nastał!... Dobroć wielmożnego pana ich ośmiela!... Albo to się znają te chamy na szlachetności?... Całe życie nahajkę tylko całowały...
— Cóż robić, Urbański!... Trzeba jakoś z nimi lądować!... Gdybym nawet kazał stracić zuchwalca, to niewiadomo jeszcze, jakby to się skończyło. Wielu on ma na okręcie zwolenników... Pamiętają mu jego męstwo, no i przyznać należy, że zdolny jest... Niezbyt dużo mamy wykształconych oficerów na okręcie, żeby tak ich z byle powodu tracić!... Pamiętaj jednak, że liczę na ciebie w razie czego!...
— Niech naczelnik nie wątpi!... Jednem okiem spać ino będę, na jednem uchu leżeć będę!... W mig przylecę!...
Noc przeszła względnie spokojnie, lecz rano, gdy załoga wysypała się na śniadanie, zahuczało na pokładzie. Majtkowie kupili się koło mówców, którzy, mocno wymachując rękami, dowodzili, że przeznaczone porcje jadła i napoju do niczego innego nie prowadzą, jak do powolnej śmierci głodowej.
— I poco, kiedy ziemia pod nosem!...