Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmarzony Onaha pil wódkę i śledził go śmiejącemi się, wyczekującemi oczyma; zbliżył się wreszcie Beniowski do niego, usiadł obok i, położywszy mu poufale rękę na zgarbiony grzbiet, rzekł:
— Daruj wodzu Onaho, że przychodzę do ciebie na ostatku, ale my przecież starzy znajomi... Czy nie tak!?...
— O tak!... Onaha lubić Benioszka!...
— Chciałem cię przedewszystkiem prosić, abyś darowanego mi wczoraj chłopca sobie zatrzymał, co wcale nie wpłynie na moją dla ciebie wdzięczność. Przecież o ważniejsze tu rzęczy chodzi, o przyjaźń twego ludu z moim ludem!... Czy nie tak?...
— O tak!... Przyjaźń ludu!... — powtórzył Onaha z trochę przykrym wyrazem na twarzy. — Ty mój chłopiec nie chcieć!?... — On jest zła?... On jest mała?
— Ależ nie!... Pomyśl jednak: mam go stąd zabrać, z ojczyzny, odwieźć daleko!?... Pamiętasz, jak pochwycono ciebie małego... Czy dobrze ci było?...
Ciemna twarz wyspiarza pozostała nieruchoma i urażona.
— Aha, ja rozumiem; ty chcieć dziewka!... — rzekł wreszcie z filuternym błyskiem. — Biały zawsze chcieć dziewka!... Przyślę ci ich dwadzieścia!...
— Mylisz się, poczciwy Onaho!... — roześmiał się Beniowski. — Nie chcę ani chłopca, ani