Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

więcej w okolicy, coby godnem uwagi było, powrócił, zostawiając w nagrodę tego, co wziął z sobą, kilka nożów oraz zwierciadełek.
Beniowski pochwalił jego postępowanie, a nadewszystko krok jego ostatni.
— Nie należy nigdy drażnić mieszkańców nawet pozorem rabunku lub gwałtu!...
Nazajutrz, ponieważ wiatr pomyślny się zerwał, kazał Beniowski podnieść kotwicę i płynął wzdłuż brzegów.
Pogoda sprzyjała, słońce grzało i świeciło wesoło, pełne żagle lekko niosły okręt na głębinie 25 do 45 sążni. Wypoczęta, syta załoga niewiele miała do roboty. Większość, leżąc na pokładzie, przyglądała się brzegom nieznanej ziemi, igraszkom delfinów, stadom ptastwa, co niezliczonemi chmarami leciało z południa wschodniego ku zachodniej północy, wypełniając swym wrzaskiem, gęganiem, łopotem skrzydeł podniebie i wód przestworza.
Tegoż dnia pod wieczór stracili z oczu ziemię, ale rychło dojrzeli inną w dalekości, na północy wschodniej.
Nazajutrz trwał piękny czas, wiał wiatr pomyślny, liczne stada ptaków leciały w tęż stronę, co w dniu poprzednim. Cały ekwipaż w największej zostawał spokojności. Po raz pierwszy od wyjazdu z Kamczatki mieli podróż tak przyjemną, podobną raczej do wesołej przejażdżki, niż do pełnej burz i przygód ucieczki.