Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiatr nie malał, a zapadająca noc i wyczerpanie ostateczne załogi uniemożliwiły dalsze kierowanie okrętem, kazał Beniowski resztki żagli uprzątnąć, luki wszystkie zamknąć i, zostawiwszy na pokładzie jeno sternika i oficera ze zwykłą wachtą, reszcie załogi pozwolił skryć się w głębokich „rumach“ i kajutach wewnętrznych. Tam leżeli pokotem w ciemnościach i zaduchu, jęcząc od dolegliwości morskiego zawrotu, klnąc lub modląc się głośno naprzemian, gdy trzeszczały nadmiernie obszycia i wiązadła statku, oddanego bezwładnie na igraszkę fal.
Aliści nie na tem był koniec ich cierpień i przerażenia. Na dodniu tej nocy wpadli do kajut oficerowie, Chruszczow, Baturin, Panow, i wszystkich, kto żyw, z wyjątkiem do bezwładności chorych, wypędzili na pokład. Wychodzili niechętnie i z wielkiem szemraniem. Gdy zaś nazewnątrz w ciemnościach nieprzeniknionych uderzył nagle ich rozespane ciała okrutny ziąb powietrza, siekącego śniegiem i lodem jak żelaznemi biczami, gdy niepewne stopy ich ślizgać się zaczęły po zlodowaciałym, uchodzącym wciąż z pod stóp pomoście, gdy raz i drugi przeraźliwie zimna fala z hukiem rozplusła się i zawrzała wokół ich kolan, mocząc docna obuwie i lichą ich odzież, — wielu z wyciem i klątwami cofnęło się napowrót, nie rozumiejąc, azali są żywi lub już po śmierci ocknęli się na dnie lodowych kręgów piekła.
Strzegący wyjścia strzelcy Urbańskiego bili