była ani tak gładka ani tak spokojna, jak to się wydawało z oddali. Raz wraz wypływały na niej wielkie zielonawe pagórki ukrytych prądów, niby piersi rozigranych najad, lejki wirów znagła zakręcały rybie, ostre grzbiety i cudaczne sploty, poczem zapadały się w głąb z cichym pluskiem wodnych dziwadeł. Węże wartów wyrywały się nagle z ogólnego biegu, brużdżąc lustrzaną powierzchnię drobnemi łuskami.
Zofii wydawało się, że cała ta zgraja ciekłych potworów, że te kłęby zimnych, żarłocznych prądów bez początku i końca, sunących bliziutko u ich stóp z obu stron wąziutkiej ławicy, lada chwila rozorzą, rozmyją lotne piachy, porwą i uniosą wszystko z sobą. Spojrzała na Stefana, który bacznie to jednem, to drugiem uchem nasłuchiwał na wszystkie strony, łowiąc nieuchwytne dla niej dźwięki.
Słoneczne blaski szybko mierzchły na wodach. Wreszcie zachód zdmuchnął je doszczętnie i rozlał w zamian swą królewską purpurę...
...Spiętrzone łuny krwawnikowych opali... Dymy ametystowych chmur... Slupy słonecznego pyłu... Pieszczotliwa bladość żółtych topazów... Różowy rumieniec nieba... Drżenie nikłe gwiazd na fiolecie nieba... Rozdarta krwawa smuga zachodu nad czarną zębizną lasów... Jak wtedy... Jak wtedy!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/45
Wygląd
Ta strona została przepisana.