Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dom płonął, niby stos ofiarny, rzucając prosto ku górze niezmierzony słup czarnego dymu, sięgający, zda się, gwiazd.
Na pustym placu widać było, jak na dłoni blade kółka twarzy, regularnie rozstawione nad ziemią, niby żałobne, bezpłomienne lampy... Z boku błyszczały krwawo hełmy strażaków, mosiężne krany ciemnych beczek i sikawek, guzy końskiej uprzęży... Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na ten straszny dom, gdzie z płomieniem, dymem i łuną biły w podniebie obłąkane wrzaski, to cichnąc, to zrywając się, jak wytryski głowni i skier, lecących z żarowiska...
Z sykiem ognia płynął nieustannie głuchy, mistyczny, przejmujący śpiew, szeroki jak świat, jak świat wielki i niezgłuszalny... On wylatywał z samej gardzieli ognia, z poza płomiennych języków, liżących białe ściany, wybuchających ze wszystkich otworów wysoko ponad dach.
W złotych kwadratach okien migały tu i ówdzie czarne sylwetki ludzi... Krzyczeli coś, wyciągali ręce, grozili pięściami...
Niektórzy wyskakiwali na plac. Lecz tu rychło chwytała ich gromada rozjuszonych potępieńców, z wielkimi drągami w rękach strzegąca domu...
Zabijano ich natychmiast i rzucano na