Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

waniu ulic, poza nimi, zabłysnęły w świetle latarni bagnety. Słychać było miarowe kroki piechoty.
— Dobrze, już dobrze! Idziemy. Jeszcze nas tu zabiorą — odpowiedział rwącym się, wylękłym i zarazem radosnym głosem.
Zaczęli szybko uchodzić przed zbliżającym się, miarowym szmerem wojska. Wkrótce zauważyli, że takich, jak oni, jest wielu... Żenie ich w jednym kierunku jakby jakiś wicher niewidzialny... Bramy domów zawierają się przed nimi z łoskotem... Gwar popłochu polatuje nad nimi...
Dziewczyna, gwałtownie ciągnięta przez Wiktora, zawisła mu ciężko na ręku.
— Tu, tu... w tę ulicę! Stamtąd już niedaleko...
Nagle tuż blizko huknęła salwa i kule, jak stado świegocących drozdów, przeleciały nad ich głowami... Jednocześnie fala czarnych, obłąkanych ludzi wylała się z bocznej ciemni ulicznej, gdzie nie błyskało już żadne światło.
Tłum ogarnął ich, zmiął, podchwycił i poniósł z sobą. Szumski rozumiał niebezpieczeństwo, ale narazie nie był w stanie wyrwać swej towarzyszki z szalonego ludzkiego potoku... Biegli więc razem z falą i dopiero, gdy cokolwiek zrzedniała, zawrócili do pierwszego spotkanego zaułku. Tu było cicho, zło-