Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A co to?
— Przechodnie...
Stary nakrył oczy dłonią jak daszkiem i przyjrzał im się.
— A ten... cóż taki?!
Wskazał brodą w stronę Wiktora.
— Czarna robota buryacka! Niech ich sam szatan pokocha! — odrzekł półgłosem Wasylicz.
Dziad wylazł całkiem z budy i cokolwiek rozprostował zgięte w pałąk plecy oraz barczyste ramiona. W wyblakłych oczach zatliły mu się słabe iskierki, białe szramy na czole i policzkach zaróżowiły się.
— Aa! Chlizcie do chazy, poseżdońcie!... — powiedział półgłosem.
Wiktor, który stał na przedzie, nie zrozumiał i nie ruszał się z miejsca; dopiero stary włóczęga trącił go w łokieć z pobłażliwym uśmiechem.
— Właź! Na co czekasz?
Oba dziady za jego plecami znaczące zamienili spojrzenie.
— Muchorta!
Buda była nizka, ciemna, cała prawie zajęta legowiskiem ze słomy i suchych liści, przesiąknięta zapachem butwiejących łachmanów i źle strawionego chleba. Wiktorowi wydało się, że wpełznął do złodziejskiej pie-