kich sadyb ludzkich, dopiero wtedy, gdy droga, jakiej się trzymał, zmalała do wymiarów głuchego, leśnego przegonu... Wlókł się dalej, bardziej zresztą zajęty szukaniem korzonków, wypatrywaniem nor mysich, gniazd wiewiórczych i ptasich, niźli przebytą drogą. Cel wysiłków znikł przed nim, zamglił się, rozprysł na tysiące majaczących pomysłów, chęci, zamiarów, nad któremi górował głód i straszne zimno... Nie wiedział, gdzie się przed niemi ukryć, czem je utulić. Wpełzał do dziupli, łochował się jak dzik pod kupami przeliny leśnej, zaszywał się w chróśniakach... Ale wszędzie dosięgał go wilgotny od słoty lub blady od rosy chwyt zimna, trząsł nim, bił o ziemię, ssał szpik i nadrywał wnętrzności... Resztką woli wstrzymywał tułacz od ryku szczękające zęby i wykrzywione usta... wydało mu się, że gdy raz z dygocących piersi wyrzuci rwące się głosy, pobiegnie na czworakach, jak wilkołak, opuści ludzi nazawsze...
Wtedy widywał w gorączkowem zapamiętaniu obszerny wygodny pokój, nocną oświetlony lampką, w biało zasłanem łóżeczku siebie i twarz słodką, pochyloną nizko nad nim z koroną złotych warkoczy nad czołem, szepcącą: »śpij, śpij! synusiu, śpij!«.... — Budził się, gdy las był już pełen do samego dna dziennego światła i ciepła... Łatał naprędce
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/318
Wygląd
Ta strona została przepisana.