— Nigdy?
— Nie wiem! Nie dziś...
Oparta drżącą rękę na jego głowie, tulącej się do jej kolan.
— Nie wiem... potem... niech pan... przyjedzie... potem... — szeptała coraz ciszej.
Wtem poczuła, że ręka jego jak płomień posuwa się w górę jej ciała, obejmuje kibić, że gorące usta całują jej szyję, policzki, szukają ust... Szum rzeki, blask słońca, szafir nieba, szmaragd ziemi znikły, zgasły w silniejszym od nich szumie i blasku jej krwi. Wyprężone jej ciało drgnęło i ugięło się, wargi rozchyliły się jak płatki pękającego granatu...
Przyjęła pocałunek... Ale rychło wyrwała się...
— Jedźmy!... Jutro... jutro... — powtarzała trwożliwie.
Mirski drżącemi rękami zebrał naczynia, przygasił ogień i podniósł z ziemi szal Zofii.
W milczeniu poszli ku łodzi. Ale gdy już mieli spuścić się do jaru, zastąpił jej drogę.
— Ukochana! Po co jutro?! Po co odkładać na kilka dni — na dzień nawet jeden?! Albo... Jeżeli... jeżeli... Zostań, ukochana!... Jutro pojadę sam i wszystko przywiozę...
Opuściła głowę z ledwie dostrzegalnym wahaniem a on ciągnął dalej porywczo jak w upojeniu:
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/30
Wygląd
Ta strona została przepisana.