Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ich karki, oddech truły im z dołu wyziewy kurzu i spalenizny.
Okoliczni mieszkańcy wszyscy bez wyjątku wylegli na pola i pracowali gorliwie, łowiąc uciekające z wiatrem spokój i przyszłą sytość zimową, zdrowie i wesele swoje i swych rodzin.
Stefana poprostu opętał szał pracy. Drapieżnie rozszerzone jego palce, jak szpony sępie zagłębiały się w gęstwinę zbóż, ściskały ją, podczas gdy w dole z chrzęstem błyskało zimne żelazo. Złote siklawy garści kłosów wzlatały co chwila nad jego głową i, zatoczywszy łuk, opadały łagodnie na bok podtrzymywane sierpem. Tuż, tuż za nim pospieszała Zofia. Lica im płonęły, przyśpieszony oddech targał wzdęte piersi, białe zęby ściskały się mocno, usta rozchylały jak płatki przy grzanych granatów, oczy błyszczały w upojeniu walki...
Gdy nad falującymi się jak płynna miedź łanami, stawali na chwilę wyprostowani obok siebie w przesłonecznionych, drgających od znoju błękitach, gdy wyciągali ku górze nabrzmiałe ramiona, wyglądali w tej spopielonej, suchej dolinie jak dwa jaskrawe, silne kwiaty ludzkie, dwa gorące wytryski krwi żywej, śmigające swobodnie ku górze...
Znowu byli piękni i podziwiali to w rzu-