Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kaś różowa łuna biła dziwacznie nad domami... Zdala dobiegał poszum niespokojnego ruchu... Dziewczyna nic tego nie widziała... Biegła, śledząc wytężonym wzrokiem za wysmukłą figurą młodzieńca.
— Wiktorze! Wiktorze! — zawołała nareszcie z rozpaczą, gdy miał jej zniknąć za rogiem ulicy. Obejrzał się i stanął.
— Co pani robi? Nie widzi pani, co się tu dzieje?
Drgnęła, gdyż w tej chwili właśnie rozległ się głuchy łoskot odległej salwy. Schwyciła go za rękę.
— Już cię nie opuszczę!
— Przeciwnie. Wrócisz zaraz do domu. Sam dam sobie radę...
Próbował obrócić ją i pociągnąć z powrotem.
— Nie, nie! Pójdę z tobą... Będziemy razem... budować od początku... — szeptała cicho, przylegając głową do jego ramienia. — Nie odtrącaj mnie!... Na nic się to nie zda!... Nie mogę... Oszaleję... Nie odczepię się... Będę krzyczała... Zresztą, pozwól, odprowadzę cię do znajomych... Wrócę potem z którymkolwiek z nich... — powtarzała bezładnie, uśmiechała się, garnęła ku niemu i drżała.
Znów głuchy, jakiś potworny pomruk doleciał ich od krańców miasta, a na skrzyżo-