Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

izdebki zajmowały do samej góry tajemnicze, czarne pudełka z białymi znakami, a pod sufitem wisiały jakieś suszone gady i olbrzymie jaszczurki... Żywy wizerunek naszego średniowiecza!
Przed powrotem do domu zmusił mię mój przewodnik do obejrzenia ulicy Trzech Światłości, gdzie w głębi, w cieniu wysokiej, krzyworogiej bramy chińskiej, jaśniały w blasku księżyca trzy złote hieroglify... Było tu istotnie pięknie!... Niby w cichym, głębokim akordzie zestrzeliły się w trzech łagodnych, czarownych promieniach wszystkie szepty, jęki i westchnienia zasypiającego białego miasta. Zdawały się mówić:
„Nie rozpaczaj, gdyż jest ukojenie!“
Szin-mun-giun nic nie rzekł, ale na dobranoc jakoś inaczej, mocniej uścisnął mi rękę. Zanosiło się między nami na początek przyjaźni.
Nazajutrz późno wieczorem puściliśmy się w naszą wędrówkę do „ki-sań“ pod przewodnictwem „dobrze obeznanego“ z niemi młodego krajowca.
— Jakie pan życzy sobie widzieć? Czy tylko najlepsze?
— Ależ nie! Chciałbym poznać najrozmaitsze!...
— Owszem. Lecz niech pan pamięta, że żadna z nich nie umie po europejsku. Te najlepsze, tancerki dworskie, znają Europejczyków; widywały ich na zabawach w pałacu i w teatrze; są jednak i takie, co nigdy Europejczyków nie widziały.
Pierwsza „ki-sań“ mieszkała niedaleko pałacu. Przebyliśmy kilka pustych podwórek, ominęliśmy jakieś