Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sklepiki i stragany z owocami, z jadłem, z drobiazgami... To już przedmieścia. Spuszczamy się na dół po równie stromej pochyłości, potem jedziemy długo ujeżdżoną, wyborną drogą wśród pól uprawnych i rozrzuconych domków ku ciemnej przełęczy. Szczytem gór okolicznych wije się szara, zębata ściana i wielki otwór miejskiej bramy czernieje wysoko wśród skalnych garbów, pod wyniosłym dachem chińskim.
— Seul!... Chan-siön![1] — woła wesoło ma-phu.
Tłum przechodniów zmienia się poprostu w ciżbę; widzę już tylko potok czarnych „kat“, wielkich, jak koszyki, żałobnych kapeluszy, kolorowych, żeńskich narzutek, białych chust, garbów i węzłów, lub wielkich noszy, poważnie kołyszących się w tłumie, jak słonie. Wzdłuż drogi u domów stragany, u drzwi, co krok nieledwie wysokie tyczki z wiechą lub starym, dnem do góry wywróconym, okrągłymi, długim koszykiem — znak, że tu można wypocząć i pokrzepić się „su-li“ (wódką ryżową).

Nareszcie jesteśmy u ostatniej przełęczy i drapiemy się wraz z tłumem ku ciemnym, jak pieczara i jak pieczara głębokim wrotom. Potężny, ale porządnie już nadpsuty mur biegnie grzebieniem okolicznych wyniosłości. I mur i brama zwykłej architektury chińskiej, budowane z niepalonej cegły i poszyte granitem. Bramę bardzo pięknie zdobią gęste, poczerwieniałe po-

  1. Albo Chan-jan — warownia rzeki Chań.