Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozlegały się śmiechy i szepty; tam kryli się ludzie, dzicy i nieufni. Psy, wtulone w rozmaite szczeliny, warczały i ujadały wściekle.
Staliśmy bezradni i zarazem niezmiernie zaciekawieni otaczającą nas scenką z kamiennego wieku. Nagle na tle słonecznego błękitu, dalekiego nieba i morza ukazały się dwie ładne Japonki, które niespodzianie weszły na sąsiedni pagórek. Wiotkie, wytworne, w ciemnych, powłóczystych szatach, przepasanych barwnemi „obi“, z nimbem czerwonych, przejrzystych parasolek wokoło uśmiechniętych twarzy, wyglądały jak wysłanki z innego świata. Prowadziły pieczołowicie za rękę małe, pyzate dziecię, ubrane pstro, jak motyl.
I to był Wschód, lecz jakże odmienny!
Towarzyszył im młody uczeń w pasiatym „kirymonie“. Umiał trochę po angielsku, więc wysłuchał z niezmierną powagą naszych żądań, rozważył i przetłomaczył. Korejczyk kiwnął głową i wyciągnął rękę. Położyliśmy na niej monetę, poczem krajowiec pozwolił się odfotografować i obejrzeć swój dom. Ciemna, nizka buda bez okien, wysłana cienkiemi, słomianemi matami!... W najdalszym jej rogu, tyłem do nas, stały skulone kobiety z twarzami ukrytemi w dłoniach...
Smutni, rozżaleni wracaliśmy z wycieczki przez senne pola jesienne. Tu i owdzie sunęły wolno jedna za drugą wysokie, białe postacie w ażurowych, włosianych kapeluszach i inne, drobniejsze, z różowemi i zielonemi zasłonami, zarzuconemi zazdrośnie na głowy i twarze. Na czarnych, skibionych polach półnadzy ora-