Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z dołu paliło, choć jednocześnie wilgotny, zimny, górski wiatr owiewał, przedzierając się przez otwory w papierowych drzwiach. Istotnie miejsce ton-sy było dla tych przeciągów o wiele gorsze. Szaruga lała na dworze, co się zowie, i wpadała do naszej ciupki, tu zaś nie było się gdzie przed nią schować. Spało nas tam czterech pokotem, a izba była tak wązka, że piętami tykaliśmy jednej ściany a głowami drugiej...
Usnąłem nareszcie po długiej i rozpaczliwej walce z coraz gwałtowniejszym przeciągiem i niezmiernie gorącą glinianką. Nad ranem było jeszcze zupełnie ciemno, gdy zbudził mię dziwny, miarowy łoskot; leżałem chwilkę cichutko, siląc się zrozumieć, skąd mógł pochodzić. Wyglądało to tak, jakby ogromny wąż tłukł się w kącie izby, lub ktoś... rozpakowywał nasze worki podróżne. Znów więc szturchnąłem zlekka w bok nieszczęśliwego ton-sę i spytałem, co to znaczy. Zapalił niezwłocznie światło i wówczas ujrzałem nocującego razem z nami wędrowca, Korejczyka, jak w zupełnych ciemnościach plótł ze słomy dla siebie nowe chodaki. Daremnie ton-sà przekładał mu, że przeszkadza spać „zamorskiemu panu“, Korejczyk twierdził, że chodaki mu się podarły, że na dworze słota, a on musi ruszyć dalej o świcie. Wreszcie na usilne prośby nas obu wziął lampkę i poszedł do kuchni. Był bardzo zadowolony z rozwiązania sprawy, gdyż zobowiązaliśmy się zapłacić za światło.