Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ni, wyrąbanych w skale, i poszło mu łatwiej, nawet wcale dobrze...
— Gdybym wiedział, tobym odrazu mógł wleźć!... — pocieszał się wesoło.
Rychło znalazł się u wejścia do jakiegoś blado przeświecającego z wnętrza korytarza. Jeszcze krok i stanął zdumiony i oczarowany.
Znajdował się w ciemnej jeszcze ale obszernej jaskini, wiodącej, niby przedsionek, do cudnej, białej sali, nasiąkniętej niebieskawem światłem. Widział wybornie całe szeregi białych filarów, to skłębionych głowicami jak chmury, to strzelistych jak niebotyczne drzewa. Wśród nich wiły się cudne skamieniałe girlandy białych liści, kwiatów, gałęzi. Zdołu śmigały ku nim niby zamarzłe fontanny z śniegu i lodu, tryskały kamienne krzewy, zwieszały się pęki marmurowych traw i powojów. I końca, kresu nie było tym ślicznym, nieruchomym widmom. Oko ginęło w ich szeregach, nieprzliczonych jak lodowate pniska drzew w zimowym, zaśnieżonym lesie. A wszystko przesnute było łagodnym, błękitnym blaskiem, niby poświatą miesiąca, sączącą się niewiadomo skąd, gdzieś z góry przez niewidzialne otwory...
Tomek błądził jak we śnie wśród widmowych