Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

męczyły się bestje, parę ich ze skomleniem uciekło, ale reszta położyła się znowu na ziemi wokoło drzewa z wywieszonemi ozorami, spoglądając łakomie na Tomka. Tylko ostrożniejsze pokładły się już dalej, pochowały po krzach tak, że im stamtąd ino krwawe pyski widać było i błyskały zielone ślepia. Nie mógł ich tam Tomek swemi gorejącemi pociskami dosięgnąć. Jeszcze jeden rzucił, ale nie doleciał, upadł na ziemię i zgorzał. Podniosły się wilczyska i dalej odeszły, zupełnie w gąszcz się zaszyły, widział jednak Tomek ze swej wysokości, że są, że go pilnują.
— Niema rady, przyjdzie zmarnieć tu z głodu i ziąbu! — rozmyślał markotnie.
Próbował wołać:
— Olaboga!... ludzie, ratujcie!...
Ale gdzie tam! Szum, rozruch, stękanie w borze od wichury szło takie, że sam swego głosu nie słyszał. Poglądał, poglądał żałośnie na drogę, co się skrajem lasu wiła — może kogo Opatrzność przyniesie!
— Nic nie widać. Kąt głuchy, bór dziki. Kto tu chodzi?! Chyba jaki leśnik... Ale w takie wietrzysko, to i on woli w chałupie siedzieć!
Dopiero pod wieczór coś zaczerniało pośród