Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go zrobi! — biadała matka, zakrywając zapłakaną twarz fartuchem.
Wtem Tomek zaklął, ciął ciupagą po obrusiku, potem schwycił go, wcisnął do worka, worek na plecy zarzucił, cuhę z kołka zerwał i rzucił się ku drzwiom.
I starzy i młodzi, kobiety i dzieci, wrzeszcząc w niebogłosy, bryznęły z sieni, jak stado gołębi. Lecieli bez pamięci, przez pola, przez ogrody, przez kłody i płoty; dopiero kiedy spostrzegli, że Tomek wcale ich nie goni, lecz idzie śpiesznie drogą ku ciemnym borom, zawrócili do wsi, nawołując psy, które z wielkiem szczekaniem i skowytem uciekły również razem z ludźmi.
Wieczorem był Tomek w karczmie.
— Nieszczęście!... — rzekł, siadając zmordowany na ławie.
Grzela przypatrywał mu się uważnie, ale nie kwapił wyjść z za szynkwasu.
— Co za nieszczęście? — spytał wreszcie ostrożnie.
— Porąbałem obrusik!
— Porąbaliście?... A dlaczego?...
— Z gniewu. Ten wiatr północny tak samo trzeba porąbać. On umyślnie mnie tylko mami;