Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gach i przed domami, machały rękami, biegły utrudniając jeszcze wybór miejsca. Nareszcie pod samem miastem, którego wysokie mury i jeszcze wyższe wieżyce pagód zastąpiły im groźnie drogę, dostrzegli coś w rodzaju małego pola usianego kopcami... Domicki domyślił się, że to cmentarz, lecz lądować tu byłoby można jedynie na szerokiej drodze... Na nieszczęście droga pełna była ludzi. Wzniósł się więc znowu Domicki, a za nim Korczak i przelecieli nad miastem, aby szukać miejsca dogodnego po drugiej jego stronie. Tam nareszcie szczęśliwie spostrzegli dość duży plac trawiasty w pobliżu jakiejś świątyni. Trawa była jesienna nie wysoka i niegroźna, gorzej było, że z boku rosły drzewa, lecz wyboru nie mieli. Domicki plac parę razy okrążył, zatrzymał motor i zaczął planować przy słabym wietrze... Wkrótce samolot lekko usiadł na ziemi, podbiegł i stanął. Tłumy ludzi zaczęły się zbiegać. — Daremnie Domicki zaczął krzyczeć i pokazywać znakami, żeby się usunęli, i dali miejsce do opuszczenia się drugiemu statkowi, który jeszcze krążył w powietrzu, daremnie Hanka zwracała się do tłumu po mongolsku, ludzie rozbawieni jak dzieci, ze śmiechem i skokami pchali się do maszyny, trącali ją, krzyczeli... Nieszczęsny Korczak wciąż krążył. Nareszcie znalazł się jakiś młody Chińczyk, z którym udało się Hance po francusku porozumieć... Powiedział parę słów do tłumu i ten w panice uciekł pod drzewa, Domicki poprowadził tam swój samolot