Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nił się Chwedor. — Siadajcie! — zwrócił się ku mnie i podsunął pieniek do ognia.
— Przydałoby się wypić herbaty lub co przekąsić — rzekł Szymon. — Ale gdzież Tomasz?
— Poszedł do stanicy.
— Znowu!
Szymon zmarszczył brwi.
— A no, miał do stanicy kupiec przyjechać... po tytoń.
— Wiem ja, co za kupiec! Dlaczego do kolonii nie zaszedł? Nie wytrzyma widzę... bez grzechu.
Na chwilę zapanowało przykre milczenie. Chwedor rzucił gałęzi na ogień; ze spiżarki na wołanie wyszła baba i wyniosła samowar. Na ziemi rozesłano prosty, małoruski obrusek, położono bochen chleba, sól i jaja na twardo.
— Kawonów niema, ale będą... jużeśmy wyszukali miejsce, gdzie je sadzić będziemy... — żartował Chwedor, spoglądając z ukosa na Szymona.
Zasiedliśmy kołem; kury, psy i niewiadomo skąd wypełzłe dzieci otoczyły nas natychmiast. Szymon rozchmurzył się i jął opowiadać znaną mi już, skądinąd, historyę ich osady. Rad byłem usłyszeć ją wprost od nich.
— Wszyscyśmy, wiedzieć trzeba, robili na kolonii; ten miesiąc, ten dwa, a niektórzy pół