Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z pola wzięli... Sołtys nie pozwolił wozu doładować, odziać się — opowiadał z uśmiechem.
— I skąd gwałt taki i dokąd pójdziemy? Pan nie wie, co w gazetach stoi... pytali mnie.
— Wojna — odpowiedział ktoś za mną.
— Wojna... wojna — zaszeptano. Wszystkie twarze zwróciły się ku nam, wstali ci, co spoczywali w odległych kątach, umilkł młody tatarzyn nucący w pobliżu smętną piosenkę, umilkła gromadka sąsiadów gwarząca półgłosem. Wszyscy słuchali z wyciągniętemi szyjami. Tylko nie ruszyli się ci nadmiernie znękani, co upadłszy twarzą na brudne deski pokładu, spali snem ciężkim istot, nie chcących myśleć o jutrze.
— Panowie, panowie... proszę odejść, nie wolno... powiedział podchodząc ku nam podoficer i grzecznie, ale stanowczo wskazał nam drogę z powrotem.
Odszedłem na dziób statku, gdzie wiszą kotwice, gdzie leżą ogromne zwoje lin i łańcuchów, gdzie czuwa straż, gdzie zawsze znajdzie się tyle miejsca, aby oprzeć się o burtę i podumać. Parowiec znowu płynął. Powiew wiatru wywołanego biegiem muskał statek i zwiewał wonie i opary. Noc cicha, ciemna i mętna słała się wszędzie. Rdzawo-czarne tumany wszystko przysłoniły, znikły gwiazdy na niebie, nie błyskała pod statkiem zbałwaniona woda,