Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, gdyby udało się trafić... na tabakę francuską!
— Na tabakę francuską!... Zachciało ci się — przeciągnął inny niedaleko nas stojący i nieznacznie kiwnął na nas głową.
Przybysz umilkł, obejrzał się lękliwie i zniknął w tłumie. Mój najbliższy sąsiad pociągnął mnie za rękaw.
— Wszyscy na jarmark! Powiadali w kasie, żeby wystrzegać się, ale jak wystrzegać się w takim ścisku! Pan też pewnie na jarmark? Ja bo na jarmark... z dalekiego sioła. Mam sklep z rozmaitemi wiktuałami, książki czytuję. Więc kiedy miejscy kupcy, u których brałem, uparli się w cenach, uparłem się i ja i ruszyłem na jarmark. Pierwszy raz! Teraz widzę, że może źle... Lud całkiem inakszy niż w naszych okolicach. Nasz prościejszy, a tu taki nabożny żadnego krzyża nie minie, żeby się nie przeżegnać, a patrz pan, co robią... Nawet widzę, kum, co jedzie ze mną z tej samej wioski, zachęca się...
Podszedłem zobaczyć, co istotnie tak ponętnego dzieje się w zwartem kole rozbawionych widzów. Młoda kobieta w czarnem, miejskiem ubraniu i białym szalu, narzuconym na pełne ramiona igrała jak kot z myszą ze starym muzułmańskim »chodżii«.
Na stole przed nim stała butelka i kieliszki.