Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pluszczą się wesołe, bezpieczne pod mleczną zasłoną. W powietrzu pusto. Orły, krogulce, czajki drzemią w kryjówkach, uperlonych rosą. Na bladych niebiosach blado migocą gwiazdy, zorza rozpala się coraz jaskrawiej i muska tumany różowym blaskiem. Barwy jej rosną, potężnieją, rozlewają się coraz dalej po widnokręgu, aż owioną go jednolitym, rubinowym pierścieniem tuż ponad płaszczyzną mgieł.
Wtedy zaczynają napawać sobą i mgły i powietrze, rumienić je, budzić... Na czole zorzy, gdzie goreją najsilniejsze ognie, gdzie granaty, złoto, topazy mięszają się w ślicznym dyademie, wystrzela nagle daleko na niebo promień lśniący i chyży. Gwiazdy gasną, wiatr lekki mąci tumany, do lecącego w zenity promienia łączą się pióra złociste i całe snopy strzał, wreszcie wypływa czoło zdobnego w nie słońca. Mgły rzedną, jeziora nabierają połysku, bladozielone, wiośniane brzegi uśmiechają się wdzięcznie, chóry ptaków zaczynają dźwięczeć i gwarzyć. Wiatr przegania kry po przymglonych jeszcze wodnych obszarach. Płynąc, kołyszą się, stukocą i błyskają w słońcu. I tak codzień, aż lody stopnieją.
Zazwyczaj mieszkańcy jurty w mgłę nie wychodzili na zewnątrz, gdyż wilgoć boleśnie działa na osłabione ich członki. Lecz tym razem ciekawość przemogła i Prąd wyruszył