Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bójcie się Boga!... aby nie wpadnijcie! — szeptała Anka.
— Nie gadaj! Nie strasz!... I tak ledwie stoimy! żartował Prąd, tłukąc zaciekle grubym obuchem po nowym palu. Grzegorz trzymał podporę oburącz, a rzeka w dole z sykiem bólu owijała się dokoła nowej, pogrążanej weń przeszkody.
Do wieczora zdążyli zaledwie dojść do połowy rzeczki. Wrócili zmęczeni do domu. Ale z daleka zauważyli już, że się z komina nie dymi, że ogień w oknach nie świeci.
— Wieczerzy nawet nie ugotowała pewnie, przeklęta ludojadka! — złościł się Prąd.
W ciemnej jurcie było zupełnie cicho. Kutujachsyt rozbudziła się tylko wtedy, gdy rozpalili ogień.
— Z głodu usnęłam... — tłómaczyła się stara. — Mergeń zabrała jadło. Wzięła nasz najlepszy kociołek, siekierę, nóż, rzeczy związała w węzełek i poszła. Pytałam, dokąd idzie i kiedy wróci. Nic nie rzekła... ale to nic... jak gdybym była psem, nie człowiekiem... Mówię do niej... a ona rzeczy zawiązała w węzełek, wzięła najlepszy nasz kociołek, nóż i siekierę... — powtarzała rozżalona stara.
Wzięła nóż, siekierę i najlepszy kociołek... — bąkał Prąd, przeglądając oczami pozostałe w go-