Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kleństw polał się z ust roznamiętnionej kobiety, a gdy nikt jej nie odpowiadał schwyciła kwilące niemowlę, przycisnęła do piersi i zasyczała gniewliwie:
— Ssij, ssij potworze! Niech wyrośnie z ciebie straszydło i pomści męki moje...
Prąd i Anka, cicho stukając drzwiami, nosili bez przerwy drwa do izby jak mrówki. Byterchaj przemknęła lękliwie przez izbę i wyszła za nimi.
Potoki słońca roziskrzone śniegami, olśniły ją; chwilę stała nieruchoma w ich łunie, naga jak bronzowy posążek, drobna jak patyczek, chudziutka, ale miła przyrodzonym wdziękiem, który niewiadomo jakiemi drogami zawieruszył się, aż do tej otchłani. Anka spojrzała na jej wątłe jak trawki ramiona, na wylękłą twarzyczkę z sarniemi oczami, i sercem jej wstrząsnęła litość.
— Idź, idź... do izby... Czego chcesz? Zmarzniesz!
— Mergeń powiedziała... Chciałabym pomódz... Może choć jedno drewno mi dacie...
— Idź, już idź... masz swoje drewno — rozsunął się Prąd i podał jej niedużą szczapę.
— A zawsze dobrze, że dziewczyna ma sumienie! — dodał, gdy drzwi się za dzieckiem zamknęły.
Anka westchnęła.