Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nów wychowaliśmy, a czy wiemy, co się z nimi dzieje?... Z początku chodzili, aby wyciągać choć z daleka ręce, a teraz... niewiadomo czy plenią się, czy umierają!? Niech im...
— Nie klnij Sałbanie! — wstrzymała go Kutujachsyt.
— Jedzenia zostało na dwa dni, jeżeli jeść po ludzku, a jeżeli jeść nie po ludzku, to nie wiem — zaczął uroczyście Prąd, wchodząc do jurty z naczyniem w ręku. Anka szła za nim.
— Mało zostało! — potwierdziła.
— Na dwa dni?... — powtórzyli obecni.
— A zima jak stała, tak stoi...
— To i lepiej, może gmina co przyśle nim roztopy popsują drogi...
— A jakże! Anka mówiła, że sami nie mają.
— Jeżeli nie mają, to co pomoże, gadanie nasze...
— Możeby Anka poszła?
— Zabiją mnie, zabiją... Boję się, nie pójdę! — szepnęła młoda kobieta, trzęsąc głową.
Chorzy rozmyślali, skupieni około ognia. Płomień migotał i różowym blaskiem całował ich twarze, pocentkowane krwawemi i sinemi plamami, pościągane twardemi bliznami; przez dziury lśniących od brudu łachmanów, pieścił ich wychudłe, zwątlałe członki. On jeden łasił się do nich, słodkiem ciepłem koił ciała zbolałe, wnosił przez oczy zagasłe iskry pociechy do