Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nią podążył wychudły szkielet, z długimi włosami i ruchami Tunguza; nawet żywy trup, którego twarz jedną przedstawiała ranę, podniósł się z ziemi. Tylko on klęczał osłupiały i, choć patrzał na nią, zdawało się, że jej nie widział. Miał tę samą twarz i te smutne oczy, które całowała tylekroć.
Przypadła i chwyciła go za rękę.
— Jesteś... żyjesz... dyszysz?! Grzegorzu!... I twarz masz... oni kłamali... I usta całe... Nie chcę... Zostanę tu... Wolę z tobą gdziebądź... Męczyli mnie... Byłam jak wyklęta... Unikali... Beznosy... Piotruczan... tylko — mówiła bezładnie.
— Więc i ty zachorowałaś? — zabełkotał żywy trup, trącając ją w ramię.
Obejrzała się i żachnęła w bok od wyciągniętego ku niej krwawego kikuta ręki bezpalcej. Spojrzała w okropną twarz, w której niby w uśmiechu szyderczym świeciły zęby białe po przez zgniłe wargi... Świadomość nagle błysnęła w jej szeroko otwartych źrenicach!
— Po coś mię ruszył, wstrętny?... Wiesz, że nie wolno. Co się stało?... Trup rozśmiał się. Jednocześnie stojąca we drzwiach kobieta, wychudła, ale dość młoda i lepiej od innych odziana, która od samego początku posępnie śledziła przybyłą z pod oka, nagle rzuciła się z rozpostartemi rękami naprzód:
— Stój, stój... Zrzuć rzeczy, które przywio-