Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cza kaptura wyjrzało obrzydliwe oblicze, płaskie, krostowate, z zapadłym nosem i małemi zaropiałemi oczkami. Oblicze to obecnie śmiertelnie blade, pokrywały duże krople potu.
— Anka... Anka... widzisz... krew!... — szeptał — nie, dalej nie pójdę za nic w świecie... Nie pojadę, nie... zabij, a nie pojadę!...
Istotnie, ten co przeszedł przed nimi, krwią broczył. A pewnie był źle odziany, gdyż krew gorąca padała wprost na śniegi, tworząc wielkie rubinowe plamy z żółtą obwódką. Anka z niemniejszem od Piotruczana przerażeniem patrzyła na te znaki bolesne.
— Mężczyzna czy kobieta? — spytała.
Piotruczan zajrzał do środka jednego ze śladów.
— Kto ich wie?... Zdaje się kobieta...
— Piotruczanie, mój dobry, mój srebrny... jeszcze trochę podjedziemy! Huknij, a potem podjedziemy...
— Huknąć, huknę! Ale za nic nie pojadę. Poco mam ginąć marnie? Oni potrzebują, więc powinni sami się starać. Zostawimy tu rzeczy i jadło. Z czasem przyjdą i zabiorą... Na mrozie nic się rzeczom nie stanie... nikt nie weźmie... Chyba lis?... Zawahał się, ale rychło w powziętem postanowieniu utwierdził.
Powiem gminie, że krew była, że dalej nie mogłem... Niema takiego prawa, żeby cho-