Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   77   —

piej skoczyć do wsi, wzburzyć wygnańców i dziś jeszcze rzucić się na nich wszystkich?... Nie!... Morze skute lodami... Dwa miesiące co najmniej trzebaby było walczyć i czekać... Tymczasem nadciągnęłyby załogi z Wierchniego, z Niżniego, z Awaczyńska!... Trzeba zcierpieć, pogodzić się z losem!... Zdaje się, że już... cicho!... Ach, łotry, ach, łotry!
Istotnie pusto było przed domem Czernych i sam dom, mocno zamknięty, zdało się, spał już twardo. Wtedy Beniowski, ostrożnie wymijając chałupy, gdzie już błyskały ognie i gdzie z kominów poczynały kurzyć się dymy, skierował się do znanej sobie lepianki Bielskiego.
W ciemnej, niskiej izdebce znalazł starca, leżącego twarzą na glinianej podłodze. Pozostał widocznie tak, jak padł, gdy go tu wrzucono. Skrwawione, starmoszone futrzane ubranie garbiło się na nim, jak skóra na zdychającem, wychudłem bydlęciu.
Beniowski nachylił się ku bladej, odrzuconej w bok ręce skatowanego i przylgnął do niej gorącemi wargami.
— Bracie, bracie!...
Palce Bielskiego uścisnęły go lekko.
— Nie trzeba ci co, bracie!...
— Beniowski?... To ty?... Tak?...
— Tak!... Może cię przenieść na pościel?...
— Nie rusz mię, nie!... Uciekamy, co?...
— O tak!... Uciekamy, ale przedtem...
— Nic, nic przedtem!... To przeszkodzi!