Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   167   —

Rodacy... Nie każcie mi ginąć tu w ziemi niewoli... tak młodo! O Beniowski, miłościwy panie, mądry wodzu nasz... przebacz, iżem śmiał się targnąć... nawet oczy podnieść na ciebie!... Słońce dobroci i honoru!... Czyż chcesz splamić ręce twe krwią najnędzniejszego z ludzi!...
Popełznął na klęczkach za Beniowskim, który się cofał. Aż znowu omdlał.
— Dosyć, dosyć!... On istotnie umrze!... — zawołał Beniowski.
— Umrze ze strachu!... — powtórzono w tłumie. — Co za tchórz!...
— Wziąć go i niech Meder puści mu krew natychmiast!... — rozkazał Beniowski.
Kilku litościwszych spiskowców pochyliło się nad nieszczęśnikiem i przeniosło go na ławę. Meder zbliżył się z lancetem i obnażył mu zesztywniałe ramię. Gdy struga czarnej krwi popłynęła w miednicę, spiskowcy zaczęli się rozchodzić.
Beniowski uspokoił Panowa, powiadamiając go o postanowieniu Rady.
— Pozwolisz jednak — zakończył — że w mieszkaniu twojem postawimy przy nim osobną straż. Ciebie, twą szlachetną otwartość on zna zbyt dobrze i łatwo wyprowadzi cię w pole. A przyznasz, że nie możemy już wierzyć mu obecnie!...
— Ależ słusznie!... Sam o to prosić chciałem.