Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   112   —

borom, rozpływającym się w bladych dalach wiosennych, w srebrnych blaskach słonecznych, przesianych przez zwały skłębionych chmur. Wiał łagodny wiatr niewiadomo skąd i niósł ciepło i wilgoć nadchodzącej z za morza odmiany. Wesoło spoglądały oczy dziewczyny na topniejące śniegi, pełnym tchem dyszały jej piersi i radośnie uderzało serce, czujące wolniejące pęta zimy.
Trzymając się za ręce, uchodzili coraz dalej od ludzi i nędznej chaty zruszczałego Kamczadala z Nihilowej, gdzie jedli obiad. Nastazja z bratem miała stąd wrócić do miasta, a Beniowski odjeżdżał dalej na Łopatkę.
— Niech mi pan powie, dlaczego pan zwłóczy z małżeństwem? Bo przecież ten brak domu, brak gospodarstwa najmniejszego nie ma znaczenia... Chętnie zamieszkałabym z panem w jego obecnym pokoiku przy szkole; zastąpiłabym Jędrzeja w małem gospodarstwie pana. Więc dla kogo ta zwłoka potrzebna?...
— Potrzebne to przedewszystkiem... dla ludzi... dla ojca pani, jako przedstawiciela władzy, dla matki, jako niewiasty o dawnych poglądach, dla sąsiadów, kupców, znajomych... Nie może pani, naczelnikówna, zamieszkać w lichej chałupie wygnańca... nie może upodobnić się do ludzi niewolnych!
— Ach, przypuśćmy że tak, lecz to wszystko dla nich, a co dla mnie?... Są to błahostki w porównaniu z tęsknotą, jaka mię gnębi, gdy ciebie