Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czego?... Nu, nu. Nie zatrzymuj się tam, hej!
Potrącony kolbą Gawar wmieszał się pospiesznie w ciżbę i spróbował przecisnąć naprzód; nie było to rzeczą łatwą, gdyż boki pochodu ściskał mocno łańcuch żołnierzy i aresztanci tłoczyli się jeden na drugiego jak owce.
— Znowu nie dostanę miejsca! Albo gorzej jeszcze zamkną mię na noc z kryminalistami!... niepokoił się Gawar, dźwigając z trudem swój podwójny ciężar. Wtem uszu jego dobiegły dźwięki polskiej mowy; szarpnął się w tamtą stronę i tłum cokolwiek przed nim się rozstąpił.
— Doktorze, doktorze! Czy to pan?... Ja tu jestem: Gawar! — zawołał głośno.
— To ja — Wojnart! Szukam was właśnie! Gdzieżeście się zapodzieli?
— Czekałem na pana.
— Zatrzymano mię. Obecnie nie wiem, czy uda się panu przedrzeć. Dopiero na przystani...
— Więc idziemy na przystań?
— Tak! Ma pan moje rzeczy?
— Mam!
Przekrzykiwali się w ciemnościach dość głośno, aż huknięto na nich z konwoju.
— Cicho tam!... Milczeć, polskie mordy!
Długo szli między wagonami, mimo ciemnych niskich i długich składów stacyjnych, potykając się o niezliczone żyły szyn, brodząc w kałużach wody, ślizgając się po zabłoconych deskach, wąskich chodników. Nareszcie roz-