Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gnęły nieprzerwanym prawie szlakiem ohydne parkany, żółto i zielono malowane sztachety, z poza których biła łuna rozmaitego kwiecia i kędzierzawiły się bujne wytryski zielonych drzew i krzewów. Tu i ówdzie ponad wszystkiem szkliły się szyby wyoknionych obficie will i wznosiły się dziwaczne dachy z pstremi podszyciami i węgłami, z rzeźbjonemi w kogutki i koniki pazdurami.
Wojnart cofnął się i opuścił ciężko na ławkę. Gdy Gawar spojrzał nań ukradkiem, spostrzegł, że śmiertelna bladość powleka mu śniadą twarz, a wyraziste, twardo wykrojone usta rozwarły się pod jasnemi wąsami i drżą mu powstrzymywanem drżeniem.