Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

metalowych pokrzykujących ptaków, głuszył gwar ludzkich tłumów, zgrzyty sunących tramwajów, dudnienie ciężkich wozów i pojazdów zaprzężonych w ogromne kościste konie pod kolorowemi „dugami“. Tłumy ludzi, również wielkich, kościstych o grubych karkach i płaskich szerokich twarzach, snuły się leniwie po szerokich chodnikach. Na widok prowadzonych aresztantów większość zatrzymywała się: mężczyźni, gładząc łopiaste brody, kobiety, układając twarz w wyraz żałosny.
— Nieszczęśnicy!... — słyszał nieraz Gawar i widział jak żegnano ich szerokim znakiem kreślonego w powietrzu krzyża.
Na jakimś placu targowym pospólstwo rzuciło się ku nim i zaczęło ciskać poprzez kordon żołnierzy kołacze i bułki, które kryminaliści chciwie łowili. Staruszek w długim sfałdowanym na biodrach kaftanie, w czerwonej koszuli i butach z cholewami przedostał się przez łańcuch konwoju i usiłował wsunąć w dłoń Gawara srebrnego rubla.
— Bierz, bierz chłopaczku! Takiś młodziuśki jak mój syn! — Czego nie bierzesz? — dziwił się.
Żołnierz odtrącił go, tak, że stary potoczył się i wypuścił pieniądz, który tulnął się i znikł pod nogami idących.
W tłumie rozległ się pomruk.
— Patrzcie ich, archarowcy! Krupojady!...
— Nu, nu!... Prowaliwaj!... Guza szukasz!?...