Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef również czekał z niecierpliwością na ruszenie pociągu, niepewny, czy podoficer dotrzyma obietnicy i przygotowany do konieczności powtórzenia nieraz swej prośby. Postanowił za wszelką cenę wydostać się z obecnego swego towarzystwa.
Wreszcie po długiem gwizdaniu ze zwykłym „towarowym“ jękiem, brzękiem i zgrzytem pociąg ruszył dalej małym truchcikiem. Żydek przeniósł się zaraz z tobołkiem bliżej konwoju, z czego skorzystał niebawem sąsiad Józefa, obejmując w posiadanie opuszczone miejsce, przyczem mrugnął znacząco olbrzymowi z kolczykiem. Porozumienie między nimi dokonało się szybko zapomocą dowcipnej kombinacji polskich wyrazów z rosyjskiemi końcówkami.
Józef z utęsknieniem spoglądał w brudniejsze jeszcze niż wczoraj zapocone okno i czekał na podoficera; ten wszakże ani myślał się z jawić. Wreszcie chłopiec zniecierpliwiony poszedł do przedziału zajętego przez konwój. Żołnierze siedzieli na ławkach, paląc zwinięte z grubego papieru cygaretki. Jeden czytał gazetę.
— Proszę panów — zaczął grzecznie Józef — podoficer obiecał mi, że przeniesie mię do tamtego wagonu do politycznych, kiedy pociąg ruszy...
— Niema go; właśnie tam siedzi u politycznych... — odpowiedział życzliwie jeden z żołnierzy.
— A wy kto będziecie? Też polityczny?